Zagórski - zapomniana legendaPolskiKosz.pl | PLK, Kadra, Historia koszykówki, EuroBasket | JW, GB | 05.10.2009, 21:19
Witold Zagórski - najlepszy trener w historii polskiej koszykówki. To on zdobył dla Polski trzy medale mistrzostw Europy, a mimo to nie jest tak popularny jak Kazimierz Górski dla fanów futbolu czy Hubert Wagner dla kibiców siatkarskich.
Trudno nie zacząć naszej rozmowy od niedawno zakończonego EuroBasketu. Od momentu kiedy Pan prowadził Polskę na ME minęło sporo czasu. Nie ma chyba właściwszej od Pana osoby, która powie ile zmieniło się w koszykówce.Moje ostatnie ME to był rok 1973 - Hiszpania. A więc ponad 30 lat temu. Koszykówka rozwinęła się tak jak wszystko – ludzie, technika. Teraz do sportu wyczynowego trafia wyselekcjonowany element. Grają masy, a rodzynki to naprawdę supertalenty, które uczą się sprawności od najmłodszych lat. Teraz w wieku 10 lat zaczynają się uczyć koszykówki. Fizycznie porównując do naszych czasów – np. nasi środkowi Bohdan Likszo czy Mieczysław Łopatka byli na tamte czasy nie za wysocy, ale za to technicznie lepsi. Ze względu na ich wzrost mieliśmy inaczej zorganizowaną grę, gdyż w innych zespołach byli gracze mający ponad dwa metry. Mietek Łopatka, który był dobrze zbudowany, nie może być porównywany do obecnych zawodników, którzy codziennie ćwiczą na siłowni. Ale przecież wtedy wszyscy byli na podobnym poziomie do niego.
Fizyczność to jedno, ale umiejętności czysto koszykarskie to drugie...Mieczysław Łopatka, Bohdan Likszo czy Janusz Wichowski nie zaczynali w wieku 10 lat, tylko 13-14. Marcin Gortat zaczynał w wieku 17 lat i mimo olbrzymiej pracy i treningów jego technika nie jest tak precyzyjna jak tych, którzy zaczęli wcześniej. On nadrabia innymi walorami i robi postępy, ale jest opóźniony. Oczywiście w sensie czysto technicznym.
A taktyka?Taktyka powinna być dopasowana do zawodników i ich możliwości. Na ME we Wrocławiu w 1963 roku szukałem takiego schematu gry, by nasi środkowi, a nie byli najwyżsi, dochodzili do rzutów z półdystansu. Wychodzili na linię rzutów wolnych i rzucali.
Nasza reprezentacja podczas tegorocznego EuroBasketu miała ogromne problemy z atakiem pozycyjnym. Jak Pan rozwiązywał te kwestie?Moja zasada była następująca - trzy pierwsze podania zorganizowane, a potem zawodnik samodzielnie podejmował decyzję co ma grać. Już wtedy niektórzy zarzucali mi, że gram w szachy, a nie w koszykówkę. Przyjmowali – wtedy powszechnie – że Polska to kawaleria i powinno być szybko i do przodu. A ja odpowiadałem, że to nie szachy, tylko porządek na boisku. Oczywiście graliśmy też dużo szybkim atakiem, bo nie byliśmy za wysocy – a wzrost już się wtedy w Europie liczył. Miałem tendencję, że np. tacy zawodnicy jak Jacek Dolczewski czy Grzesiek Korcz byli przestawiani na pozycję wysokiego obrońcy. Problem był bowiem w obronie. Rozgrywający innych drużyn mieli 180 cm, ale dwójki – 190 cm. Takiego zawodnika nie mógł kryć gość o wzroście 180 cm, bo wyższy ładował się pod kosz i zdobywał punkty. Więc zmieniałem ustawienie. Z tych powodów wybitnie utalentowany strzelec jakim był Wiesiek Langiewicz, który „trzymał” Wisłę Kraków w latach 60-tych, praktycznie u mnie w reprezentacji nie funkcjonował. Miał 184 cm wzrostu, w lidze zdobywał dużo punktów, ale na arenie międzynarodowej trudno mu już było znaleźć pozycję do rzutu.
Obecnie wzrost nie ma chyba aż takiego znaczenia?Teraz głównie Amerykanie wykorzystują przewagę wzrostu. Momentalnie idą pod kosz. Krzysztof Szubarga ma 178 cm, więc trochę żartuję, że mógłbym sam się rozebrać i zacząć grać. Za naszych czasów zawodnik o takich parametrach praktycznie nie mógłby grać w reprezentacji. Ale jednak ci najlepsi dają radę. Rozgrywający mają teraz ponad 190 cm. W moich czasach zawodnika 190 cm wsadzano pod kosz, bo on był wysoki. A Mietek Łopatka opowiadał mi, że jego syn Mirek grał jako rozgrywający w młodości, a potem wyrósł i musiał grać pod koszem nie będąc tego nauczonym. Ale łatwiej jest przejść z obwodu pod kosz niż odwrotnie.
Czego nam brakuje do najlepszych?Wielkim odkrywcą chyba nie będę. Gdy obserwuje Serbię czy Hiszpanię, to widzę, że oni budują zespół przez kilka lat grając w tym samym składzie. Drużyny z byłej Jugosławii najpierw występują jako juniorzy, a potem jako drużyna młodzieżowa. Trzon pozostaje ten sam. U nas z reguły jest pospolite ruszenie tuż przed mistrzostwami Europy. Nasi podstawowi gracze grają głównie za granicą – Ignerski, Gortat, Lampe, Szewczyk. Drużyna zebrała się dopiero 20 lipca. Mecze z ubiegłego roku nie miały nic wspólnego z obecną drużyną. To wielki problem, bo oni muszą się zgrać, zdobyć doświadczenie w tym zespole. Potrzeba dużo czasu, a tego było niezbyt wiele. Na dodatek wszyscy zawodnicy w swoich ligach grywają pojedyncze mecze – Ignerski czy Lampe – a nie turnieje. To jest zupełnie coś innego.
A jak wyglądały przygotowania w waszych czasach?
Mieliśmy lipiec poświęcony na przygotowanie kondycyjne, bez piłki. Wtedy robiliśmy to na tyle, na ile miałem wyczucia. Pracowaliśmy praktycznie trzy tygodnie tylko nad ogólną kondycją. Potem jechaliśmy na Sycylię, tydzień z piłką, trzy turnieje.
Jako pierwszy trener w Polsce zaczął Pan wprowadzać zajęcia na siłowni. Skąd taki pomysł?Zacząłem trochę z ciężarami na nogi, na ręce bałem się, dlatego, że nikt nigdy tego nie robił. Byłem krytykowany za to, że co z tego, że Likszo będzie silniejszy, jak nie trafi spod dziury. Niech gra naturalną siłą. Robiliśmy małe zabawy biegowe – 60, 80, 100 metrów, pod górkę. Jeden ze skocznych Kubańczyków, który studiował w USA opowiadał mi, że trenował z obciążeniem półtora funta w college’u. Ja na kostki nie miałem koncepcji, ale uszyliśmy woreczki na pas z piaskiem. Postawniejsi mieli więcej, niżsi mniej. Oni tam trochę oszukiwali, usypywali piasku, ale ja nie miałem jak tego sprawdzić. Ale to było też psychologiczne. Później to samo stosował świetny trener Hubert Wagner, ale on już miał ołowiane pasy.
Zawodnicy łatwo z Panem chyba nie mieli?Treningi były trudne. To były czasy, że trener biegał z zawodnikami. Ja lubiłem ruch i np. na zgrupowaniach w Zakopanem biegałem z nimi. Czasem dochodziło do śmiesznych sytuacji. Siedzę raz po takim biegu w holu zakopiańskiego COS-u. Słyszę, że jakaś drynda nadjeżdża, a z niej się wysypują Nartowski, Sitkowski i Olszewski. Widząc mnie spokojnie mówią: możesz nas wyrzucić z obozu, ale my mamy dosyć. Oczywiście nie mogłem ich wyrzucić, tak mnie rozczulili. Na tamte czasy były to treningi intensywne, teraz zapewne byłoby to niewystarczające dla tych maszyn, które biegają po boisku. Oczywiście trzeba pamiętać też o innych czynnikach. Generacja zawodników, z którymi jako trener reprezentacji odnosiłem sukcesy w latach 60-tych to było pokolenie wojenne. W trakcie wojny byli małymi dziećmi, dorastali w trudnej i biednej rzeczywistości lat 40-tych i 50-tych. Jak zaczęli – jako młodzieńcy – wyjeżdżać na Zachód, rodziły się kompleksy. Zwyczajnie. Włosi, Francuzi mieli lepsze ubrania, prezentowali się zupełnie inaczej, z niewymuszoną elegancją. To na nas działało motywująco. Chcieliśmy pokazać, że my Polacy – choć wywodziliśmy się z kraju, który w wyniku wojny został straszliwie dotknięty - też coś potrafimy, mimo, że nie gramy za dolary. No i graliśmy, coraz częściej wygrywając a gra w reprezentacji Polski była dla nas istotną sprawą – często robiło się dla niej wiele osobistych wyrzeczeń. Jako zawodnicy, w kraju jakoś sobie radziliśmy. Większość z nas była na etatach, duża część studiowała. Ci z Gwardii czy Legii mieli trochę lepiej, dostęp do mieszkań itd., a np. AZS-iacy nic nie mieli. Żyli z tego, że pojechali na Zachód i jakąś przebitkę zrobili. Myślę, że efekty pracy z tą generacją zawodników trwały (w sensie medalowym) do Mistrzostw Europy w Finlandii w 1967 r. [Polska zdobyła wtedy brązowy medal – przyp. red.] Następna generacja zawodników – z początków lat 70-tych - już odznaczała się inną mentalnością. Wydaje mi się, że ich chęć pokazania się jako polskiej drużyny trochę zmalała. W Polsce następowała epoka Gierka. Polacy zaczęli bardziej otwierać się na konsumpcję – zawodnicy też zaczęli to zauważać. Ja grając nic nie miałem, jakieś dożywianie 400 zł, parę czekolad. W latach 70-tych to była już zupełnie inna cywilizacja.
Teraz takich problemów już nie ma. Jesteśmy w Unii Europejskiej, młodzi ludzie mają możliwość wyboru. Sport w Polsce jednak rzadko kiedy jest wybierany, nawet przez tych utalentowanych. Dlaczego?Mogą grać do 30-tki, ale wolą studia i pracę niż bycie dobrym koszykarzem. Są jednostki, które poświęcają się dla sportu, co widać po Francuzach i Hiszpanach, ale bardzo wielu np. tam gdzie mieszkam, w Austrii, mówi – dziękuję bardzo. Dopóki jest juniorem w szkole, pierwszy rok studiów, trochę więcej czasu - to gra. A potem rezygnuje. Austriacy niewiele dostają pieniędzy w lidze swojej, by zgromadzić kapitał na przyszłość. Włosi i Hiszpanie u siebie mogą odłożyć, jeśli oczywiście nie wydadzą wszystkiego na samochody, żony.
Został Pan trenerem kadry w wieku 31 lat. Jaka była Pana recepta na sukces?Trzeba być skutecznym i zainteresować zawodników. Trenerzy z USA mówią, że około 30% gry jest zorganizowane. Reszta to inicjatywa zawodnika. Ja np. - jak skończyłem grać – zacząłem z ciekawości przychodzić na treningi kadry na warszawskim AWF nie myśląc, że kiedyś obejmę reprezentację.
Jak do tego doszło?Siódme miejsce naszej reprezentacji na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie (1960) zostało odebrano jako sukces. Niewiele dzieliło nas od pierwszej czwórki [pechowo przegrany mecz z Brazylią, która ostatecznie zdobyła brązowy medal – przyp. red.]. Niestety, ówczesny trener kadry, mój dobry kolega, Zygmunt Olesiewicz pokłócił się z celnikami wracając z igrzysk w Rzymie. Doprowadził do tego, że ci napisali na niego donos i w ostateczności „Grubemu” [pseudonim Z.O. w środowisku koszykarskim przyp. red.] zatrzymano paszport. Takie były czasy. A bez paszportu Olesiewicz nie mógł nigdzie się ruszyć. W 1961 roku – przed ME w Belgradzie – zawodnicy zebrali się na obóz, pisali petycję do Włodzimierza Reczka [ówczesnego prezesa PKOl – przyp. red.] i nic. Ja na tym zgrupowaniu miałem tylko rolę trenera wspomagającego. Zresztą byłem z kadrą na bieżąco, gdyż do Rzymu pojechałem jako obserwator z ramienia PZKosz. Na gwałt szukano, aby ktoś tę kadrę poprowadził. Ostatecznie stwierdzono, że niech weźmie to Zagórski. Młody jest, nawet jeśli wyniku nie zrobi, to przecież nie jego wina. Poza tym starsi i bardziej doświadczeni trenerzy nie za bardzo chcieli w takich okolicznościach objąć kadrę. 10 miejsce na ME w Belgradzie odebrano jako niepowodzenie. Reprezentacja pojechała w złym nastroju – nie było np. Mietka Łopatki. Nie graliśmy źle, np. z ówczesną potęgą Węgrami przegraliśmy niewysoko. Ale niedosyt pozostał. Mimo nienajlepszego występu stwierdzono jednak, że kadrę będę nadal prowadził i jako główne zadanie wyznaczono mi przygotowanie reprezentacji do ME w 1963, które miały odbywać się w naszym kraju, we Wrocławiu. To było prawdziwe wyzwanie. PZKosz próbował znaleźć mi jakiegoś starszego opiekuna, takiego doświadczonego trenera, który by mnie wspomógł. Ja sam namawiałem „Wołodźkę” - Władysława Maleszewskiego, od którego przecież prawie wszystkiego się nauczyłem, ale bez rezultatu. I tak zacząłem pracować z kadrą.
Jak doszło – w czasach żelaznej kurtyny – do Pańskich kontaktów z koszykówką amerykańską?W latach 60-tych Polska miała kontakty z USA polegające na wymianie trenerów. Oni potrzebowali trenerów np. w kolarstwie czy zapasach, chcieli mieć w tych sportach od nas fachowców. Nam obiecali, że np. trenerzy z koszykówki u nich się doszkolą. Otrzymałem informację, że będę mógł pojechać do USA, ale będzie to uzależnione od wyniku w 1963 roku na ME – kadra pod moim kierunkiem miała zająć co najmniej czwarte miejsce. Po zdobyciu wicemistrzostwa zostałem zaproszony do ambasady USA i – zgodnie z umową – jej przedstawiciel pogratulował mi wyniku i powiedział, że jadę do USA. Ciągle w to nie wierzyłem, myślałem, że w ostatniej chwili odwołają. Znowu poprosili mnie do ambasady i zapytali mnie, co bym tam za oceanem chciał widzieć? Odpowiedziałem, że interesuje mnie koszykówka uniwersytecka, bo to właśnie uniwersytety są matecznikiem koszykówki. A NBA to tak przy okazji. Powiedziałem im, że interesuje mnie obejrzenie całego cyklu treningów w tygodniu na uczelni. Ustalili więc ze mną program, gdzie będę. Chciałem trafić do takich zwykłych uniwersytetów, tak aby od środka zobaczyć warsztat takiego normalnego, przeciętnego ośrodka wychowującego koszykarzy.
I gdzie Pan trafił?Byłem od Manhattan College do Berkeley University w San Francisco. Oczywiście Amerykanie byli bardzo gościnni. Zadbali też o to, żebym coś zobaczył poza koszykówką. Pokazali mi np. Wielki Kanion w Arizonie. Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. Wie Pan, mało kto wtedy z Polski mógł takie rzeczy oglądać. Później trafiłem do Uniwersytetu Harvarda. Nie był to za silny uniwersytet, ale okazało się, że tamtejszy trener miał dobre kontakty koleżeńskie z Redem Auerbachem. I zawiózł mnie do Bostonu – oczywiście wcześniej uzgadniając to z Redem. Ucieszyłem się bardzo na wieść, że będę mógł zasiąść na trybunach słynnych Celtów, którzy wtedy regularnie zdobywali mistrzostwo NBA i obejrzeć mecz ligi zawodowej. Wizyta w Bostonie przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Red Auerbach zaprosił mnie do... szatni drużyny Celtów i przedstawił mnie całej drużynie jako trenera, który był na Igrzyskach Olimpijskich i zdobył wicemistrzostwo Europy. W ten sposób poznałem Billa Russella i Boba Cousy'ego. Wszyscy byli trochę zdziwieni. Coś tam o nas słyszeli, ale wyglądali na mocno zdziwionych, że gdzieś tam w Polsce gra się w koszykówkę i jeszcze trener do nich przyjeżdża. Kilka tygodni później, gdy już byłem trochę bardziej ośmielony w trakcie jazdy samochodem spytałem Auerbacha: – Słuchaj a może byście w siedmiu czy ośmiu zebrali się i przyjechali do nas? To by dla ludzi w Polsce było wydarzenie. Odpowiedział niespecjalnie entuzjastycznie, że pomyślimy. Ale po paru dniach stwierdził, że to świetny pomysł i coś takiego zorganizuje. Ja w USA byłem do lutego 1964 roku, a oni w maju już byli u nas i w Jugosławii. Gdy przyjechali do Polski, to ja nie byłem już obcy dla nich. Po trzymiesięcznym pobycie w Stanach dość nieźle radziłem sobie z angielskim. Oprócz meczów z czołowymi zespołami polskim (z Legią, Polonią, Wisłą, Śląskiem) zorganizowaliśmy też specjalne zajęcia pokazowo-treningowe. To była niesamowita atrakcja zobaczyć w Hali Gwardii czy w Hali Wisły przy ul. Reymonta Billa Russella czy Boba Cousy'ego na żywo.
To wtedy wpadł Pan na pomysł przetłumaczenia słynnej książki dla trenerów i zawodników autorstwa Auerbacha?Spędziliśmy dużo czasu w Gdańsku, Krakowie, Warszawie, w Oświęcimiu, gdzie byli przerażeni. Auerbach dał mi książkę i zapytałem go, czy mogę ją przetłumaczyć, ale uprzedziłem, że niestety nie możemy mu zapłacić. On mówi, że nie ma sprawy. Przecież oni byli milionerami. A popularyzacja koszykówki była. Dzięki temu, że nie żądał tantiemów, ukazała się. Ja przetłumaczyłem to co było potrzebne dzięki znajomości jego filozofii. Nie wiem jak była przyjęta. Ale niedawno z koszykarzami na wózkach, których trenuję w Austrii, przyjechał trener z Poznania i prosił o kopię tej książki.
Pobyt w USA faktycznie mocno zmienił Pana podejście do treningów i samej koszykówki?Na meczu Harvardu zobaczyłem podwójne zasłony i to wprowadziłem u nas i to dobrze funkcjonowało. Jurkiewicz czy Korcz jeszcze w Neapolu walili z rogów dzięki temu. Bieganie szybkiego ataku na treningach całą piątką bez przerwy pięć minut to z Manhattan College wziąłem. Zapytałem po co oni biegają skoro jutro mecz? Nie szkodzi, oni to lubią. Stamtąd wziąłem też ćwiczenie, w którym piątka biega ciągle szybki atak i tylko co kilka chwil się jeden zawodnik zmienia.
Ja miałem swoje spojrzenie na koszykówkę zbudowane przede wszystkim przez Maleszewskiego, który miał zdrowy pogląd. Jego filozofia w latach 50-tych była genialna. On nie miał żadnego kontaktu z nikim z zagranicy, tylko to co przywiózł z Wilna. Zorganizowana koszykówka – on był temu przeciwny. Krzyżówka, rozdanie, podanie na drugą stronę to wszystko. Na obronę strefową graliśmy tylko amerykańskim systemem. Nie chciał akceptować schematów z trzema podaniami do samego końca. Olesiewicz też nie chciał, ale gdy zdobył mistrzostwo Polski to przyszedł i mówi: widziałeś? Graliśmy podwójne zasłony. Sam wymyśliłem! Mówię mu: Cieszę się, że się przekonałeś. A ogólna zasada jest taka: jak idzie, to dobrze. Ale jak jest gorsza chwila, to trzeba mieć schemat: tu, tu i tu idzie piłka i jeśli to zafunkcjonuje, to mamy pozycję rzutową, najlepszą, jaką możemy osiągnąć. Granie na zasadzie przypadku, że może trafimy, to mi się nie podoba. Ja szukałem prostych rozwiązań i to zdawało egzamin. Olesiewicz, gdy się przekonał, miał proste zagrywki tylko na obwodzie. A ja miałem jeszcze penetrację pod kosz, odegranie, rzuty z półdystansu oddawane. Może przesadzam, ale trener jest twórcą. Nie można powiedzieć, że ktoś inny jest zły, mimo że wygrywa.
Był Pan trenerem reprezentacji od 1961 do 1975 roku. To niespotykanie długo w dzisiejszych czasach. Jak Pan z perspektywy czasu ocenia te czternaście lat. Jak wtedy zmieniała się koszykówka, podjeście do sportu?W 1961 państwa zachodnie przyjeżdżały po trzech dniach przygotowań. Francuzi, Hiszpanie zebrali się, pierwszy mecz świetnie, a potem siadali, bo bez przygotowań. Dlatego dominowały wtedy demoludy – Węgry, Bułgaria, Czechosłowacja, gdzie było państwowe zawodowstwo. My byliśmy dzięki temu lepiej przygotowani. Na Zachodzie stwierdzono, że coś trzeba robić. Hiszpanie zaczęli organizować minibasket na szeroką skalę i przygotowania, może nie takie jak dzisiaj, ale na tamte czasy znaczyły wiele. Powoli doganiali demoludy i wyprzedzili. Węgierska, rumuńska, bułgarska koszykówka żyje kiepsko teraz. I w Polsce zaznaczył się też kryzys przy zmianach politycznych. Cały system padł, a nie było doświadczenia w budowaniu nowego. Nie było porządnych kontaktów z Zachodem, podglądania jaki system ma Real Madryt i prób wprowadzania go u nas.
Poprowadził Pan Polskę do wielkich sukcesów. Srebrny medal w 1963 roku i dwa brązowe medale w 1965 i 1967. Premie były spore?Bardzo niewielkie. Nie mogę teraz tak dokładnie powiedzieć. Jak mi załatwili wyjazd do USA, to jak ja mogę jeszcze pytać ile dostanę? Z tego co pamiętam, to po którymś medale dla najlepszych zawodników jakieś 800 czy 900 złotych. Dla porównania np. dziewczyna pisząca w biurze na maszynie zarabiała 1500-1800 złotych, a ja jako kolejarz 1050 złotych. Wtedy jednak kadra przyciągała czymś innym. Nie pieniędzmi, a możliwością wyjazdów zagranicznych. Koszykówka była bardzo popularna. W Krakowie elita inteligencji przychodziła na mecze. Grali sami Polacy, co stwarzało zainteresowanie: jak zagra Langiewicz, jak zagra Wójcik. Było przywiązanie do barw, trenerzy się nie zmieniali co dwa miesiące, jak teraz się to zdarza. Tradycja była nieco większa.
Miał Pan swoich ulubionych koszykarzy w kadrze?Nie miałem. Ale miałem zaufanie do zawodników, którzy grają dobrze. A nie takich, że w jednym meczu 25 punktów, a w drugim 2. I do takich trochę wyrobników w dobrym znaczeniu jak Dregier, Łopatka, Wichowski, a nie szukających efektownych podań. Pstrokoński też taki był, chociaż trochę pozytywnie się wyłamywał. Na ostatnim EuroBaskecie, w meczu z Serbią ktoś tam się żachnął, że po co Łukasz Koszarek oddał jakiś tam szalony rzut. Ale przecież to była jego decyzja, miał pozycję do rzutu, to go oddał! Ćwiczy to bez przerwy, musi wykorzystywać okazje. Nie można ciągle grać do tyłu, "piłować" ze strachem w oczach. Pstrokoński był taki, podejmował decyzje i ja im na to pozwalałem. Nie chciałem, żeby patrzyli na trenera, czy się nie krzywi, że on rzuca. Ja im dawałem możliwości, ale oni musieli to wykorzystywać.