Niemcom przewrócił się „energetyczny stolik”.

Po zaskakującej decyzji w sprawie odchodzenia od węgla we wschodnich landach można sobie wyobrazić kanclerza Olafa Scholza, który siedzi w swoim fotelu i z przygnębieniem ogląda sondaże polityczne. Cały czas też powtarza: „to nie tak miało wyglądać”. Na alarm biją również w siedzibie Zielonych.

Po zaskakującej decyzji w sprawie odchodzenia od węgla we wschodnich landach można sobie wyobrazić kanclerza Olafa Scholza, który siedzi w swoim fotelu i z przygnębieniem ogląda sondaże polityczne. Cały czas też powtarza: „to nie tak miało wyglądać”. Na alarm biją również w siedzibie Zielonych.

Jeszcze w tamtym roku Robert Habeck koalicjant obecnego rządu i szef Zielonych, mówił, że konieczne jest przyspieszenie odchodzenia od węgla we wschodnich landach. Teraz opublikowane zostało oficjalne stanowisko zarządzanego przez niego Ministerstwa Gospodarki i Ochrony Klimatu, w którym ustalono ten termin na 2038 rok. Mało tego, jak podaje Deutsche Welle: „ekologiczny” koalicjant SPD twierdzi nawet, że „Rząd federalny nie będzie podejmował politycznych wysiłków na rzecz zmiany tego ustawowego terminu”.

Skąd ta zmiana? Odpowiedź jest złożona i składają się na nią dwa elementy: polityczny i ekonomiczny. W każdym razie wieloletni plan szykowany jeszcze przez rząd Angeli Merkel rozsypał się jak domek z kart.

Agresywna klimatyczna polityka UE, a zwłaszcza system handlu uprawnieniami do emisji (ETS), sprawiła, że w ciągu ostatnich dwóch lat cena prądu z węgla osiągała horendalne wartości. Stawki były tak wysokie, że stały się dokuczliwe także dla co by nie pisać, ale bogatych Niemców. Świetnie wykorzystała to Alternatywa dla Niemiec (AfD), która między innymi dzięki krytyce tego systemu rosła w sondażach.

Siła tego ugrupowania jest szczególnie duża właśnie we wschodnich landach, gdzie osiąga nawet ponad 30% poparcie, a przecież jesienią odbędą się tutaj wybory. Wygląda też na to, że to AfD „pozbierało się” już po aferze z ujawnieniem planów reemigracji (więcej w odnośniku na dole).

Sprawy nie ułatwiają też protesty względem Zielonego Ładu, które jak dobrze wiemy, dosięgły również Niemcy. Warto też dodać, że w mediach od pewnego czasu zaczęły pojawiać się głosy wschodnich samorządowców, którzy informowali, że ich gminy nie są przygotowane na szybszą transformację.

Tytułowy stolik pomógł też Niemcom przewrócić Putin, który agresją na Ukrainę, a zwłaszcza czasem trwania konfliktu sprawił, że Niemcy zostali zmuszeni do rewizji, o ile całkowitego zaniechania planów stworzonych jeszcze przez rząd Merkel - polityki Energiewende. Przecież zgodnie z pierwotnymi założeniami niemiecką transformację, w tym odłączenie elektrowni atomowych miał wesprzeć rozwój energetyki gazowej. Gazociągi z Rosji, a zwłaszcza Nord Stream 2 miał zapewnić naszym zachodnim sąsiadom stały dopływ w miarę taniego źrodła energii, które wsparte OZE pozwoliłoby przejść pierwszy, najtrudniejszy etap transformacji, czyli zamykanie kopalń i elektrowni węglowych.

Plan legł w gruzach i teraz nawet wśród najwiekszych zwolenników informacje, żeby zamiast gazu przestawić się na wodór, przyjmowane są ze sporą dawką sceptycyzmu. Wodór jest na pewno energią przyszłości, ale na teraz bardzo drogą i niepozwalającą w krótkim czasie dostarczyć aż tak dużych mocy.

Efekt jest taki, że patrząc na rachunek zarówno polityczny, jak i ekonomiczny, Niemcy zmieniają swoją politykę i z awangardy transformacji, przechodzą bardziej do środka proekologicznej stawki. Jednak czy jako alternatywę, czy też łudząc wciąż ekologów, zostawiają sobie furtkę:

„Na wypadek, że produkcja energii elektrycznej z węgla przestanie być opłacalna już znacznie przed rokiem 2038, a rezygnacja z węgla nastąpi wcześniej także we wschodnioniemieckich regionach węglowych, ważne jest jak najlepsze przygotowanie tej fazy przejściowej”. - brzmi ministerialny dokument.

Czy jednak dzisiaj ktokolwiek w Berlinie w to wierzy?